„Film roku”, „najmocniejszy z filmów Smarzowskiego”, „zostaje pod skórą i otwiera oczy” – zachęcona opiniami, podobnie jak pół Polski, ruszyłam w weekend do kina, żeby obejrzeć „Kler”. Jeśli film miał otwierać oczy, to tylko komuś, kto położył sobie na powiekach odważniki, żeby nie dopuszczać do siebie obrazów z otaczającego nas świata.
Bo czy odkrywcze było pokazanie, że kościół to korporacja, w której liczy się pieniądz? Przecież wszyscy wiemy, że za tą instytucją stoi olbrzymi majątek. Zresztą Kościół wcale go nie ukrywa! Nie chował milionów w workach i nagle ich zawartość pokazał Smarzowski! Widzimy, jakimi samochodami jeżdżą księża, widzimy marmury i złota w sanktuariach… więc skąd nagle zdziwienie po seansie? Czy odkrywcze było pokazanie, że za murami plebanii niejedna gospodyni staje się kochanką? Że wino mszalne to nie jedyny alkohol, którego dotykają niektórzy księża? „Kościół jest święty, ale tworzą go ludzie grzeszni” – to cytat będący kwintesencją filmu. Filmu, który nie jest o Kościele samym w sobie, ale o ludziach, którzy go tworzą. O ich osobistych historiach, tragediach, rozdarciach… te pojedyncze wątki były dla mnie najmocniejszą stroną dzieła. I nieważne, czy tą osobą byłby ksiądz, mechanik czy skrzypek. Film pokazał, jak bardzo człowiek może się zagubić, jak daleko może zajść drogą, którą wcale nie chce iść. Każdy z nas popełnia błędy, ale tragedie nie biorą się znikąd.
Smarzowski sięga do doświadczeń bohaterów i ich przeszłości. W doskonale odegranej roli karierowicza Braciaka pokazuje, że pozorna siła to tylko obrona przed słabościami, że nikt nie jest zły sam z siebie i czasem widokiem zza okna pięknego apartamentu chcemy zasłonić obraz koszmarów z dzieciństwa. Aktorsko wyśmienicie. Podobnie jak postać odgrywana przez Jakubika. Historia oskarżonego o pedofilię proboszcza uzmysławia, że każdy z nas ma granice, których nie przekroczy, że czasem chcemy powiedzieć „dość”, ale… to nie wystarcza. Jednostka będąca częścią wielkiej machiny może ją na chwilę spowolnić, rozregulować, ale nie zatrzymać. Na koniec – zaglądający do kieliszka i pod spódnicę gospodyni Więckiewicz – postać najmniej wyrazista, ale chyba najbliższa każdemu z nas. Bo każdy z nas wchodzi w swoim życiu w jakieś role. I nie zawsze jedna jest spójna z drugą. Tak jak lekarz może nas pouczać o zdrowiu, a za chwilę wyjść na kolejnego papierosa, tak ksiądz może z ambony mówić o sile prawdy i miłości, a po zdjęciu sutanny, deptać te wartości. I to wcale nie znaczy, że w nie nie wierzy. Ale jest tylko człowiekiem, a przecież „ludzie są grzeszni”.
A jak ma się do tego Kościół? Kościół… też się gubi. Chcąc się bronić, zrzuca z okopów kolejne kamienie… chwilowo wygrywa, ale w ten sposób budowany od tysiącleci mur jest coraz mniejszy… czy w końcu runie? Odpowiedzią na to pytanie zdaje się być ostatnia scena: w mocnej metaforze Smarzowski pokazuje, że Kościół sam się niszczy. Płonie podpalany własnymi błędami, a ludzie – dosłownie – się od niego odwracają.
O ile w filmie urzekły mnie osobiste historie bohaterów, o tyle trochę uwierało mnie złożenie ich w „całość”. Smarzowski wziął wycinek ogromnej instytucji – oczywiście, jest to zrozumiałe: to nie jest film dokumentalny, a nikogo nie poruszyłaby historia o „zwykłym” księdzu z małej wsi, który popołudniami prowadzi spotkania dla seniorów, gdzie nad blachą świeżo upieczonych ciasteczek mówi, jak ważny jest Bóg. Nie takie emocje chcemy oglądać w kinie. Tylko tacy księża też istnieją. Nie każdy duchowny kłamie, molestuje i liczy złote monety – a takie wnioski, niestety, wynieśli z kina niektórzy oglądający. Słuchając śmiechów z sali i komentarzy typu: „same pedały i pedofile”, dotarło do mnie, że dla osób, które do kina zabrały nie tylko popcorn, ale też sztywne przekonania i chciały z filmu wyciągnąć kolejne argumenty na NIE wobec Kościoła, te dwie godziny stanowiły doskonałą pożywkę.
Czy zatem warto iść na „Kler”? Zdecydowanie warto, jeśli potrafisz odczytywać film na głębszym poziomie niż lecące z ekranu „ku*wy”. Ten film trzeba przynieść ze sobą do domu, „przetrawić” i wyciągnąć z niego coś istotnego dla siebie samego. Dla mnie tym „czymś” jest… człowiek. A dokładnie jego kondycja – słaba i marna. W filmie pojawia się oś, gdzie z jednej strony mamy zagubionego człowieka, który jako sposób na walkę ze swoimi lękami i strachami przeszłości wybrał ubranie się w sutannę. Z drugiej – całe grono ludzi, którzy w swoim codziennym zagubieniu tak bardzo potrzebują Boga, że przymykają oczy na niedoskonałości jego słabych wysłanników na ziemi. Czy i my nie zagubiliśmy się gdzieś pomiędzy szczerą wiarą a odklepywaniem zdrowasiek, pomiędzy osądzaniem innych a własnymi błędami?… W „Klerze” znajdziemy sporo pytań, od nas samych zależy, czy odważymy się na nie odpowiedzieć. Mam nadzieję, że film zamiast budzić w widowni puste śmiechy i komentarze zdecydowaną większość oglądających pobudzi jednak do refleksji.
Alicja
2 komentarze
Umpirowicz
Jeśli film jest tak obiektywny jak recenzja napisana przez Ciebie to chętnie go obejrzę :) Dziękuję Alicja za inspirację ;)
Alicja
Daj znać jak wrażenia po seansie. :)