Podczas gdy naukowcy głowią się od lat, by opracować remedium na raka, a ekolodzy – przypięci do drzew – walczą o przetrwanie naszej planety, są ludzie, którzy już znaleźli lekarstwo na całe zło tego świata. Lekarstwo, którego gwarancją skuteczności są uśmiechnięte twarze na okładkach poradników. Lekarstwo zawierające się w jednym zdaniu: „WYJDŹ ZE SWOJEJ STREFY KOMFORTU!”. Sentencja, która na liście najczęściej używanych zwrotów motywujących bez wątpienia zajmuje pierwsze miejsce, na mnie działa… odwrotnie.
Bo ja… lubię i cenię swoją strefę komfortu. Nie znaczy to, że całymi dniami leżę na kanapie, że nie próbuję nowych rzeczy… Nie. Po prostu staram się nie robić niczego wbrew sobie.
Nigdy nie byłam typem sportowca. Na lekcjach wf-u jako ostatnia wybierana byłam do drużyny, jako ostatnia dobiegałam do mety i to mi – jako jedynej w klasie! – nie udało się zrobić ani razu przewrotu w tył. I wcale nie czuję, że coś mnie w życiu ominęło. ;)
Los znalazł jednak sposób, by wcisnąć sport do mojego spokojnego życia. Moja pierwsza miłość okazała się… zapalonym pływakiem, mało tego – instruktorem pływania, który (nie wiedząc co robi ;)) za swój cel postawił sobie… nauczyć mnie pływać.
I chociaż boję się wody, chociaż panikuję, kiedy tracę grunt pod nogami, postanowiłam przełamać się i przekroczyć własne granice!
Jedna lekcja, druga, trzecia… z pianką ściśniętą między ramionami niezdarnie machałam rękami i nogami, by utrzymać się na powierzchni. Bezskutecznie. Mimo tego nie poddawałam się, wciąż próbowałam, wciąż oswajałam się z wodą… wciąż jednak bez efektu.
Efekty za to zaczęły pojawiać się w mojej głowie. I wcale nie było to poczucie sukcesu czy satysfakcja, że próbuję. Wręcz przeciwnie. Z każdą kolejną lekcją czułam coraz większą… frustrację. Coś, co miało być wyzwaniem i okazją do nauczenia się nowego, stawało się dla mnie źródłem niechęci. Niechęci nie tylko do basenu, ale przede wszystkim… do siebie samej. Bo kiedy człowiek skupia się na swoich niedoskonałościach, kiedy po raz kolejny – mimo wysiłku, coś się nie udaje – zamiast dumy i szczęścia narasta… rezygnacja.
Uznałam, że nie chcę takich emocji, że nie warto się spalać. Bez żalu powiedziałam basenowi „do widzenia”. To „wyjście ze strefy komfortu” przyniosło mi dyskomfort i… nic więcej. Nigdy nie będę dobrym sportowcem i – co najważniejsze – ja nie chcę nim być! Zmuszając się do czegoś, co nie było „moje”, traciłam tylko energię i czas. Cenne pokłady, które mogłam wykorzystać na coś, co faktycznie mnie interesuje i rozwija.
Oczywiście – warto przekraczać granice, ale kiedy okazuje się, że nie ma za nią nic, co stanowiłoby dla nas wartość, nie bójmy się powiedzieć „dość”.
Oczywiście – warto przekraczać granice, ale często lepiej zrobić to małymi kroczkami, zamiast stresującego skoku na głęboką wodę. Poradnikowe „opuszczanie strefy komfortu” to obietnica sukcesu w pięć minut, natychmiastowa teleportacja do celu. Nie zawsze taka metoda działa. Częściej skuteczniejsze od nagłego wielkiego kroku „poza strefę komfortu” jest stopniowe jej powiększanie…
Jeśli masz problemy z przemawianiem publicznym, to nie zgłaszaj się od razu do poprowadzenia prezentacji dla kilkuset osób, bo możesz przypłacić to zdrowiem, nerwami i totalnym zniechęceniem do tematu. Zamiast tego oswajaj się z wystąpieniami powoli – sięgaj po coraz bardziej wyszukane argumenty w rozmowach z bliskimi, ćwicz przed lustrem lub wygłoś toast przy niedzielnym obiedzie. Cel będzie ten sam, droga może i dłuższa, ale za to spokojniejsza i skuteczniejsza. :)
Kiedy z biegiem lat moje mięśnie i kręgosłup zaczęły odczuwać skutki sportowej antypatii, zamiast na basen czy siłownię, zapisałam się na kurs tańca. Robiąc coś, co dawało mi frajdę „przy okazji” zaczęłam się ruszać, rozciągać mięśnie, ćwiczyć kręgosłup. Cel został osiągnięty. Tylko zamiast bólu, stresu i negatywnych emocji, jakie przyniósłby mi basen lub siłownia, zrobiłam to „po swojemu”, nie opuszczając własnej strefy komfortu, ale pozwalając, by znalazło się w niej coś nowego. Coś mojego. Coś, co przyniosło zamierzony efekt, ale też radość.
Takie wzbogacanie i poszerzanie swojej strefy komfortu jest nie tylko dużo przyjemniejsze, ale też dużo mniej kosztowne i stresujące od nagłego wychodzenia z niej. A nigdy nie wiemy, co szykuje nam życie… i lepiej mieć zapasy i pokłady siły na „nieprzewidziane okoliczności” niż spalać je każdego dnia, stresując się walką z samym sobą.
Był czas, kiedy narzekałam na swoją pracę – że to nie to, co chciałabym w życiu robić… zaczęłam więc szukać nowej. Kiedy jednak dostałam ciekawą, choć ryzykowną propozycję, stwierdziłam że… wolę pozostać w dotychczasowym miejscu. Nagle dotarło do mnie, dlaczego tak długo w nim jestem. Bo od rozwoju i wrażeń ceniłam sobie wtedy bardziej poczucie bezpieczeństwa. Przypomniałam sobie, jak kilka lat temu zapytałam mamę, czego chciałaby od życia. Odpowiedziała, że spokoju.
Spokój? Tylko spokój?! I już?! Przecież życie jest po to, żeby z niego czerpać, żeby doświadczać, próbować! Nie zrozumiałam jej. Dopiero kilka lat później, kiedy przyszło mi dołączyć do frontu, na którym ona od lat walczyła, do walki o życie ukochanej osoby, dotarło do mnie jak wielkim i niedoścignionym marzeniem może być spokój.
Kiedy życie serwuje Ci tak niewyobrażalną dawkę strachu, tak ogromną ilość chwil, kiedy musisz walczyć z samym sobą, z lekarzami, z bezsilnością, a w końcu… z wszechobecną pustką i stratą, uświadamiasz sobie, że nie warto się spalać i stresować na własne życzenie.
Każdy z nas ma ograniczone zasoby sił i gdy musisz zebrać je wszystkie, by poukładać sobie życie na nowo… to wystarczające wyzwanie. W takich chwilach strefa komfortu okazuje się być nie przekleństwem, od którego zgodnie z poradnikowymi wytycznymi trzeba jak najszybciej uciec, ale schronieniem dającym spokój i ukojenie.
Żyjemy w kulturze sukcesu, tylko pamiętajmy, że dla każdego ten sukces może być czymś innym – dla jednego to bycie dyrektorem w korporacji, dla drugiego – spokojny wieczór na – może i niemodnej kanapie – ale za to z bliską osobą obok. Czasem największym sukcesem jest danie sobie przyzwolenie na spokój, na komfort strefy komfortu. Przyznanie się, że ma się słabszy dzień, słabszy tydzień, a nawet słabszy rok…
Więc jeśli masz siłę – próbuj i przekraczaj granice, jeśli wierzysz w celowość takiego działania – łam bariery i walcz! Ale pamiętaj, że to nie jedyna słuszna droga… że można się na niej zatrzymać, zmienić kierunek, zawrócić… najważniejsze, by być w zgodzie ze sobą, swoimi celami, potrzebami i przekonaniami, bo jeśli w głowie będziemy mieć dyskomfort, to żadne wychodzenie, omijanie czy burzenie strefy komfortu tego nie naprawi. :)
Alicja